Niektóre czwartki na Shoreditch

Collective perspective

Co miesiąc, w każdy pierwszy czwartek miesiąca odbywa się tu taka dzielnicowa Noc Muzeów. Co prawda autobusy nie dowożą na miejsce, ale nie ma takiej potrzeby, gdyż galerie są prawie że poprzyklejane jedna do drugiej. I za napoje trzeba płacić, ale takie są twarde reguły kapitalizmu.
Tłum szaleje. Młodzież, artyści, wykolejeńcy, którzy udają ekscentrycznych kolekcjonerów. Łysi, w czapkach i w snajperskich okularach z żółtymi szkłami. Święto twórców, ekscytacja.
Pomyślałam sobie tyle tego tu mają. Całe mnóstwo, aż wyobraziłam sobie, że mnie te obrazy, obrazeczki i obrazuncie, ustawione w odpowienim szyku zaleją jak 30 metrowa fala tsunami i nic po mnie nie zostanie, nawet fioletowa czapka.

Zwykle (również w Polsce) zwiedzałam przeróżne wystawy udając zainteresowanie. Więc może jestem sfrustrowana? To chyba bardziej smutek z obserwowanego obrotu spraw niż frustracja, która na dłuższą metę pozostaje w cieniu.

Chodziliśmy od jednego miejsca do drugiego, zupełnie nie wiadomo po co?
Shoreditch to dzielnica Hackney, która przylega do ścisłego centrum – co w Londynie łączy się nieodmiennie z królową lub finansistami. Mekka artystów designerów i twórców. Można tu spotkać dziewczyny w stylu vintage, chłopców a la rockers, lub skrzyżowanie pierwszego i drugiego gatunku. Feria barw, kreatywności w podejściu do materiałów faktur i linii. W tej kwesti kotłuje się tu znacznie bardziej niż na obrazach, prezentowanych w rozlicznych galeriach, więc obrazy przy tej całej jarmarcznej egzaltacji, wyglądają jak słaba niedoróbka, gasnąca w zderzeniu z rzeczywistością. W dniu dzisiejszym, po obrazach, pozostało w mojej głowie tylko bardzo mgliste wspomnienie.

Kiedy próbowałam znaleźć Redchurch St., odrobinę zaniepokojona – gdyż ciągle nie wierzę w moje możliwości homologacyjne. Kiedy przemierzałam z niepokojem zakamarki Shoreditch, namierzyłam witrynę Hoxton Bar. Szyby z daleka nie było widać, za to ludzie siedzący w środku, tworzyli bardzo sugestywny obrazek ogródka piwnego piętro niżej niż chodnik, aż się chciało przez tę szybę iść dalej, zupełnie jak w Harrym Potterze.

Marcel Duchamp (1887–1968), powiedział kiedyś– że prawdziwi artyści (ideowcy), zajdą do podziemi w obliczu galopującej komercjalizacji sztuki.
O malarstwie można mówić albo patetycznie: Ja w malarstwie szukam prawdy lub obnażać 
i ośmieszać malarzy, za ich niedoskonałości formalne, warsztatowe, bądź niedoróbki ideowe.
Co można zarzucić artystom i ich pracom stłoczonym w galryjkach na Shoreditch? Na pewno nie brak determinacji w kierunku komercyjnej strony działalności, gdyż artysta musi z czegoś żyć.
Tylko dlaczego to wszystko musi być takie nijakie? Dlaczego musi wyglądać jak nieudane obrazki produkowane masowo dla taniej firmy meblaskiej (TFM)?
Nie mam tu na myśli prawdziwego stylu, o którym wszyscy słyszeli, ale nikt nie wie jak wygląda. Bardziej chodzi o odpowiedź na pytanie: po co się maluje? Kwesti ideii nie będę poruszać, bo to  prywatna sprawa autora, lecz chce on tego czy nie, widoczna na obrazie. Chciałabym się skupić na tym, że na powierzchni obrazu (głębiej nie będziemy wchodzić), nie widać myśli decyzyjnej, formującej stelaż kompozycji, jak również pewności, bezkompromisowości w koncentracji na celu, a nie na cenie. Więc jeśli autor nie wie tych wszystkich rzeczy, jego działanie z punktu widzenia kreacyjnego, jest bezcelowe. Pewne jest to, że wszystko będzie się tak nadal zacierało, aż do głebokiej pikslozy.
W każdym razie wszystkie niedopowiedzenia i miałkie chcenia, widać na obrazie, a może oni nie wiedzą, że to widać? Sama nie wiem. 

Zawsze lubiłam być krytyczna, to również leży w mojej naturze, lecz tu do krytykowania są całe hektary, w obliczu których ogarnia mnie raczej smutek i myśl co się z nami stało, a zaraz potem chrześcijańskie przykazanie– nie kop leżącego.
Czy malarstwo się kiedyś odrodzi? A jeśli tak to jak? Partiami? W Grupach? Pod przewodnictwem jednego guru, autorytetu? Czy nastąpi to w ciągu mojego życia czy nie? 
A może czas zejść do podziemia i malować portrety dla znajomych, przyjaciół i rodziny?
Dojrzewam do szczerości na temat sztuki i w życiu. Ludzie mogą mnie za to znielubić, ale gorzej, gdybym to ja znielubiła siebie, za uśmiechanie się do dekoracji na licencji taniej firmy meblarskiej (TFM).

Na razie wrażenie mam takie, że ogólnie malarstwo się spsiło, więc może pójdę sobie na Leonarda da Vinci, może mi się to odpsi.

Monika Waraxa, zeszły czwartek, 2012

Komentarze

Popularne posty